Cyklon B

Chmura trującego gazu, sypanego z góry Cyklonu B – pochłania tysiące ofiar. Lecz one nie znikają. Trwają w chmurach dymu unoszącego się z kominów krematoryjnych. Są – jakby nie mogli nas opuścić, jakby nam patrzącym, ciągle przypominali dwutysiącletnią kulturę, historię, tradycję. Kołodziej położył im pod planszami na ławach – kamienie – duże, małe tak jak nakazuje stary żydowski obyczaj, położyć przyniesiony zmarłym kamyk. Kamyk naszej pamięci.

Za tobą ogromna ściana TWARZY ŻYDOWSKICH – jeszcze ze świata wolności, przybyłe przed chwilą – jeszcze w kapeluszach, charakterystycznych nakryciach głowy, w lisich czapkach, w okularach – mają ze sobą atrybuty liturgiczne: zwoje tory, tałesy, menory. Szeregi tych twarzy patrzą wprost na ciebie, zstępują po sobie szeregami – w dół, aż do zupełnego cienia, zatarcia w nicość. Ostatni dzień zagłady: rampa, gaz, krematorium. Mane Tekel Fares. Policzono, zważono, rozdzielono. 

Kołodziej mówi, że nie odważyłby się wyrokować, co potworniejsze: tragedia więźnia umierającego każdego dnia przez pięć długich lat w obozie, co chwilę, czy groza śmierci człowieka ginącego w nieświadomości – w jednej chwili – momentalnie? Nie dopuszcza nawet myśli o ważeniu tego dylematu.